^

  • 1 Kościół Matki Bożej Pocieszenia
    Kamień węgielny pod nową świątynię został poświęcony w 1997 r. przez Ojca Świętego Jana Pawła II. W ołtarzu głównym znajduje się kopia obrazu Matki Bożej Pocieszenia na tle mozaiki przedstawiającej drzewo w ogrodzie rajskim. Wnętrze świątyni zdobią freski oraz witraże. W r. 2016 wybudowano organy piszczałkowe.
  • 2 Kościół pw. Św. Klemensa, Papieża i Męczennika
    Obecna świątynia to cenny zabytek architektury drewnianej z końca XVIII w. Do kościoła o konstrukcji zrębowej dostawiona jest wieża słupowa z pochyłymi ścianami i pozorną izbicą, nakryta cebulastym hełmem z latarnią. W środku kościoła jest m.in. cenny tryptyk późnogotycki z 1. poł. XVI w. z obrazem MB z Dzieciątkiem, częściowo przerobionym w XVII w.
  • 3 Kaplica o. Maksymiliana Kolbego
    Budowę kaplicy rozpoczęto w latach 80. Na upamiętnienie kanonizacji św. Maksymiliana otrzymała tytuł pw. Św. Maksymiliana Kolbe. W roku 2015 przeszła gruntowny remont, dzięki czemu nabrała zupełnie nowego wyglądu wnętrza.

.


Parafia św. Klemensa Papieża i Męczennika

w Trzemeśni

Andrzej Tabor
(Leksandrowa pow. Bochnia)
Wspomnienia żołnierza batalionu KOP „Wilejka”
5 listopad 1938 rok
Bywaj dziewczę zdrowe Ojczyzna mnie woła,
Idę za kraj walczyć Wśród rodaków koła.
Pamiętaj żeś Polka, że to za kraj walka,
Niepodległość Polski to twoja rywalka.
Śpiewamy we czwórkę, wóz terkocze po wyboistej drodze, a my podskakujemy na słomianych, plecionych siedzeniach. Matka została we łzach z pięciorgiem młodszych braci, a ja najstarszy liczący 18 lat jadę do wojska. Pamiętaj synu, ze wszystkich sytuacji życiowych jest wyjście – mawiała matka, więc ściśnięty przedwojennymi stosunkami, ni nauki, ni też pracy zarobkowej, takie sobie wyjście z tej sytuacji znalazłem.
W Bochni na stacji rozstaliśmy się. Dyląg Kazek i Mucha Tadek zostali czekać na inny pociąg, a ja z Mietkiem Łuczyńskim jedziemy do Lublina. Chłopaków dosiada coraz więcej na każdej niemal stacji, aż do Dębicy. Z miejsca nawiązujemy znajomości. Żartujemy, śpiewamy. Nad ranem jesteśmy w Lublinie. Mgła jesienna i przejmujące zimno, bo jest 5 listopad. Zbieramy się w duże grupy, dochodzą do nas żołnierze, formują czwórki. Prosimy, żebyśmy zostali odstawieni do koszar, a nie czekali na pociągi z innych kierunków. Kapral nakazuje dwom żołnierzom odstawić całą zbieraninę do koszar.
Maszerujemy taktem tak jakby cepami zboże młócił. Rozglądam się po ulicy, gdyż chcę poznać miejsce i dzielnice, gdzie mieszkałem z rodzicami przed dziewięciu laty. Niestety Kalinowszczyzna jest w innym kierunku. Poznaje Krakowskie Przedmieście. Poznaję Saski Ogród i stąd już koszary niedaleko. Helenów i stop. Żołnierz wartownik opuszcza łańcuch w bramie. Nasi jesteście
– droga wolna. Całą grupą ładują nas do koszar czwartej kompanii, gdzie następuje natychmiast strzyżenie oraz pobieramy umundurowanie. Pierwszy posiłek dostajemy w południe. Przed wieczorem do łaźni, skąd wracamy już jako żołnierze. Trzy dni zeszło na wałęsaniu się po koszarach i podwórzu. Zaznajamiamy się ze wszystkim. Czwartego dnia dostajemy karabiny.
Cały pluton zebrał ppor. Müller. Zameldował gotowość d-cy kompanii, kpt. Makowskiemu
i skierowano nas do zbrojowni. Tutaj miałem pierwszy bardzo niemiły wypadek, który będę pamiętał na zawsze. Ppor. Müller kazał się nam ustawić dwójkami na korytarzu z bronią. Ochotnicy wystąp – padł rozkaz. Wystąpiło nas czterech, bo tyle nas było w pierwszym plutonie. Ja dostałem dobry karabin, był cały oksydowany. Więc Müller odebrał nam trzem, wziął nas z powrotem do rusznikarza Zagajskiego (była to poczwara bez sumienia) i kazał nam wydać inne karabiny. Jak się wysłowił, że te ochotniki muszą mieć inną broń, bo taką toby zgnoili i szkoda im dać dobrej.
Żadnego strzelania nie mogłem wykonać. Raz zmieniłem sobie karabin na strzelnicy
i wystrzelałem bardzo dobrze, to zaraz mnie wziął z powrotem na stanowisko i musiałem powtórzyć strzelanie ze swego karabinu i miałem ledwo dostatecznie. Nadmienię tutaj, że z drugim żołnierzem Klausem Adamem spod Gorlic skombinowaliśmy jeden ostry nabój i na poligonie na Czechówce Klaus miał mu palnąć koło ucha i zaraz kilkoma ślepakami zapaskudzić lufę. Strzelił, jednak nie trafił z takiego karabinu. Rozległ się ostry gwizdek na „przerwij ogień”, ale biliśmy jeszcze po kilka strzałów. Za tydzień byliśmy już w KOP-ie w Wilejce.
Müller był babiarzem i pijakiem, był trzy razy degradowany, ale czemu nie został usunięty z wojska tylko się znęcał nad żołnierzami, to tego nie rozumiem. Lubił tylko Kosobecka z Katowic
i Stillera z poznańskiego. Ciekawy jestem jego dziejów z września 1939 roku oraz kiedy i jakie odznaczenia dostał od Hitlera? W czwartej kompanii 8 pp. leg. zagonił czterech żołnierzy. Kazek z Tarnowa dostał wybuch krwi ustami i nosem i został zabrany z ćwiczeń do szpitala. Kopek spod Gorlic padł nieprzytomny. Koczorowski z Tarnowa dostał ataku serca, a Krawiec krwotoku wewnętrznego.
Kuchnia i jedzenie było pod psem w drugim batalionie. Żołnierze skarżyli się z tego, kiedy kucharze
wydawali słoninę i mięso za siatkę lub wynosili i mieli kupy pieniędzy, ale gdy miała być inspekcja to
dostawali powiadomienie na czasie. Dopiero w lutym przyłapano ich przy podawaniu paczki 10 kg z
jednego dnia kochankom przez druty i wylano ich z kuchni.
Kapitan Makowski był bardzo lubianym przez całą kompanię dowódcą. Był bardzo inteligentny i gdy całą kompanię ćwiczyliśmy to był raj, a gdy plutonem z ppor. Müllerem to nasz pierwszy pluton przychodził taki, że błoto kapało i zamiast zjeść obiad trzeba było się czyścić. Zawsze znalazł miejsce w cegielni, gdzie można się było ulepić gliną. Taki był ppor. Müller. Kapitan Makowski bardzo mnie lubił i mówił, że mam dobrą opinię. Wypytywał mnie o rodzinę, ale zawsze strzegł go Müller i nie można było z kapitanem pogadać otwarcie. Bałem się, gdyż byłem za głupi jeszcze, aby przy Müllerze wszystko opowiedzieć kapitanowi Makowskiemu.
Dnia 14 lutego zdaliśmy broń, o ile te stare graty pamiętające całą pierwszą wojnę światową można nazwać bronią. Dostaliśmy tak zwane „żelazne porcje” i na pociąg. Jechaliśmy całe popołudnie i całą noc, dopiero koło w pół do piątej nad ranem byliśmy w Wilejce Powiatowej. Oczekiwał nas tam oczywiście patrol i zaprowadził do koszar, które mieściły się zaraz za miasteczkiem w lasku niskich sosen. Miasteczko to składało się z parterowych, jednorodzinnych domków, przeważnie drewnianych. Miało oświetlenie elektryczne. Robiło wrażenie wioski czystej
i postępowej.
Gdy wyjeżdżaliśmy z Lublina była odwilż i ciepło, a gdy wyszliśmy z pociągu w Wilejce mróz trzymał 18-sto stopniowy, śniegu około metr, a miejscami więcej, niczym Syberia. Przygniatająco
i niemile wpłynęła na mnie taka zima i krajobraz. Niziny i równiny, piachy i mokradła, porosłe w zależności od gleby olchami, karłowatymi brzozami i sosnami.
Tutaj w batalionie zupełnie inaczej. Broń dostaliśmy odpowiednią. Dowódcą kompanii był porucznik Kuziel Piotr z Mszany Dolnej. Typowy góral, więc zaraz zaczęła się przyjaźń z góralami spod Bochni. Było tu bardzo wesoło, jedzenie bardzo dobre, a w sposób wyrażania się oficerów
i podoficerów wysoce inteligentny. Można tu było nabrać nawet szlachetnej ogłady towarzyskiej. Po Lublinie byłem zaszokowany Wilejką. Ćwiczeń mieliśmy mało, przeważnie wykłady. Przyjechał
i Łuczyński Mietek, (był w piątej drużynie), Kosebeck i Stiller. Słowem cała kompania prawie starej wiary.
Ale w kompanii szkolnej było nas tylko około 40-stu z Lublina. Dowódcą batalionu był major Kuferski, twardy Polak, dobry dowódca i wychowawca. Podciągał ludzi na wysoki poziom moralny. Początkowo nocami mało sypiałem. W mojej psychice nastąpił jakiś wstrząs, przewrót. Po lubelskim piekle nie mogłem się pogodzić, że w wojsku są ludzie porządni. Wysiałem dużo i
stale, żebym tak miał władzę w ręku, to bym armię polską tak kazał wychowywać i takich naznaczał dowódców.
Życie płynęło monotonnie, z dala od ludzi i gwaru wielkomiejskiego. Jeden wypadek i tutaj wbił się w moją pamięć, gdy pewnego ranka, w marcu przywieziono z Mołodeczna samochodem ruskiego chłopa zbiegłego na naszą stronę. Był niesamowicie wynędzniały i dzikiego wyglądu. Nogi miał okręcone jakimiś szmatami zamiast butów. Mimo, że dostał jeść, to poszedł jeszcze do beczki z niedojedzonymi porcjami, a było to zmarznięte, i rękami zaczął wybierać i jeść. W Wielki tydzień przed świętami Wielkanocnymi przeprowadzono mobilizację na pograniczu. Pozabierano konie z uprzężą i wozami chłopom, płacąc jak na te czasy bardzo wysokie ceny. Cały obszar batalionu był zawalony ludźmi czyli rezerwistami z miejsca przemundorowanymi. Las wokół strażnicy to same wozy i konie.
W tym czasie naszło dopiero tu ciepłe powietrze, a śnieg gwałtownie topniał. Było to 7, 8 i 9 kwietnia, 10 i 11 były święta. W święta byliśmy całym batalionem w kościele. Nazajutrz alarm. Nastąpiło gorączkowe podniecenie. Pouzupełniano stan kompanii do bojowego stanu, potworzono plutony zwiadowców różnych oraz łączności, ckm i inne. Nie mogłem się napatrzyć uprzęży na koniach oraz pojąć jak one potrafią w ogóle ciągnąć, mając coś w rodzaju szlei, a nad karkiem grubą, drewnianą duhę. Wózki małe, nieciężkie z dwoma dyszlami, wprzęgało się w nie konia
i duhe zakładało od dyszli ponad kark, przymocowując jednocześnie paskami do szlei. U nas żaden
gospodarz nie potrafiłby zaprzeć konia do tego wózka w tej uprzęży.
11 kwietnia pod osłoną nocy załadowaliśmy się na pociąg i w drogę nocą. Podniecenie było niesamowite. Widzieliśmy, że jedziemy w stronę zachodnią, a na platformach służba przeciwlotnicza w pogotowiu, wiec politykowaliśmy na temat Niemiec i Hitlera. Duch był dobry. Spodziewaliśmy się, że wiozą nas na front.
Jechaliśmy nocą, a w dzień byliśmy odstawiani na boczny tor i czekaliśmy na zmierzch. Posiłki wydawano normalnie z kuchni. Na trzeci dzień jazdy, rano stanęliśmy w Żywcu i z miejsca wyładował się cały batalion. Zakwaterowani byliśmy w Żywcu. Transporty kopistów nadchodziły co dzień i zajmowały kwatery wokół Żywca. Był 15 kwiecień, a tu kwitły już bzy.
Za trzy dni po uporządkowaniu batalionu chodziliśmy na ćwiczenia i nauka w szkole naszej kompanii
odbywała się normalnie. W tygodniu druga i trzecia kompania odmaszerowały do Korbielowa pod górą Pilsko. Pierwsza kompania pozostała w Żywcu do końca maja. Ćwiczeń bojowych było z każdym dniem coraz więcej oraz coraz dłuższe odbywaliśmy marsze rozpoznawcze terenu we wszystkich kierunkach.
Stosunki z ludnością w Żywcu nie układały się zbyt dobrze. Ludzie patrzyli na nas nieufnie, nie wszczynali z nami rozmów. Dziewczęta natomiast stroniły od nas jak od zapowietrzonych mimo, że byliśmy już przesiąknięci duchem majora Kuferskiego i żadnych wyłamań spod dyscypliny ani wykroczeń w ogóle nie było. Za cały czas nie było ani jednego raportu karnego. Ciekawy jestem i rad bym się dowiedzieć, jak dzisiaj zachowują się obywatele z Żywca i ich córki w stosunku do Niemców?
Pod koniec maja odmaszerowaliśmy do Jeleśni, to jest mała miejscowość letniskowa na południe od Żywca. Zakwaterowani byliśmy po stodołach u chłopów. I znów ćwiczenia bojowe oraz rozpoznawanie terenu we wszystkich kierunkach. Stosunki z ludnością były bardzo dobre. Kobieciny stale płakały zebrane w grupki, gdy wychodziliśmy na ćwiczenia lub wracali z ćwiczeń. Czerwiec był bardzo zimny i deszczowy. Stale byliśmy przemoknięci. Sztab mieścił się w kawiarni w Jeleśni, a my – pierwsza kompania szkolna – byliśmy rozmieszczeni wokół. Szkolenia odbywały się podczas ćwiczeń na wymarszu. Zatrzymywaliśmy się w miejscu otwartym w dzikim ostępie
i wtedy major Kuferski, a częściej porucznik Kuziel, wbijali nam w głowę taktykę wroga, nasz system obrony oraz uświadamiali nas dokładnie o położeniu w jakim się znajdujemy, a następnie co każdemu żołnierzowi wypada czynić „na wszelki wypadek" czyli w grupie bojowej lub samotnie. Słowem w każdej sytuacji, jaka tylko mogłaby zaistnieć.
Dowiedziałem się, że jesteśmy batalionem do zadań specjalnych, zbliżonym do jednostki samodzielnej. Że nie spodziewa się dowództwo, abyśmy się wykrwawili w pierwszym ogniu, ale Ojczyzna może wymagać pełnego poświęcenia od nas w ratowaniu odcinków zagrożonych Pułkownik Gaładyk odwiedził nas dwukrotnie i sam-powiedział, że uważa, iż może na nas polegać oraz że każdemu z nas daje w tornister szlify generała. Wyjaśniono nam, że będziemy mieć do czynienia z wrogiem przeważającym liczebnie, uzbrojonym po zęby, mającym miażdżącą przewagę w broni maszynowej, w artylerii, lotnictwie i broni pancernej.
Taktyka, jaką mieliśmy zachować w walce i wpajać wojsku to przede wszystkim ryć się dobrze w ziemię, a łopatki nawet za chleb w czasie głodu nie odstępować. Nie bać się przede wszystkim, stale mieć zimną krew, dalej wyszukiwać i celnie niszczyć stanowiska broni maszynowej. Następnie że czołg ma swoje czułe miejsca, a więc wiązka granatów pod gąsienice lub na czołg, bagnetem pokrywę podważyć i granat do środka, a strzelać celnie w otwór w pancerzu, gdzie wystaje lufa karabinu maszynowego. Grzać w ten karabin, a pociski dosięgną strzelca, a potem i innych z załogi. Artyleria nie jest tak straszna, jeżeli okopy porobi się głębokie
i porządne odbiegi zygzakiem idące. Więc w nich żołnierz może i silny ogień przetrzymać pamiętając, że dwa pociski w to samo miejsce nie uderzą nigdy, czyli gdzie jeden wyrwie lej to drugi w ten sam lej już nie wpadnie. Dalej, że należy robić wypady i niszczyć posterunki obserwacyjne naprowadzające ogień artylerii.
To tak jakbyś armacie oczy wybił. A przed lotnikiem trzeba się dobrze maskować.
Wykłady, a przede wszystkim ćwiczenia bojowe trwały do zmroku od piątej godziny rano tj. od pobudki byliśmy stale na nogach bez wytchnienia. Przerabiałem także pierwszą i drugą klasę gimnazjalną na kursach maturalnych. Egzamin zdałem na dostatecznie. Starałem się już o skrypty na rok następny, aby przerobić trzecią i czwartą klasę. Było to ponad ludzkie siły i tak zmizerniałem i wynędzniałam, że ledwie się na nogach trzymałem. Lekarz wysłał mnie do Krakowa do szpitala. Lecz byłem tam tylko dwa dni. Jak mi lekarka zaczęła sondę żołądka robić oraz pobierać próbki pokarmu, to grzecznie poprosiłem o natychmiastowe wysłanie mnie do kompanii. Przecież byłbym się skończył przy tym. Byłem oburzony do głębi dlatego, że każdy musiał widzieć, że ledwie stałem na nogach i słabe miałem serce, więc zamiast mnie odżywić trochę, a potem badać to mnie chyba chcieli skończyć zaczynając takie okropne badania na człowieku, który był już prawie gotów. Trzeciego dnia zameldowałem się w kompanii i zaraz na ćwiczenia.
Byłem przygotowany, że się skończę, ale dwie kobiety z Jeleśni, gdzie kwaterowałem, zaczęły mi podawać świeże mleko i jajka, więc trochę przychodziłem do siebie.
Pod koniec czerwca odbyły się duże manewry. Nasz drugi pułk strzelców górskich pozorował natarcie, drogą z Czech od Babiej Góry na Zawoję i Jordanów. Pierwszy pułk prowadził obronę. Nazjeżdżała się cała moc pułkowników i generałów. Widać ich było stale obserwujących ruchy obu pułków i stale przejeżdżających samochodami tam i z powrotem. Ulewa trwała przez cały czas manewrów niesamowita.
Opary mgły wisiały i przeciągały pasmami nad całym terenem, wiec operacje były utrudnione i słabo widoczne z daleka.
Po zakończeniu manewrów, gdy wracaliśmy ubłoceni i woda ciurkiem lała się z płaszczy,
a jeszcze, gdy rozległa się piosenka ułożona w „Wilejce” przez plutonowego Piotrowskiego:
Rozszumiały się wierzby płaczące,
Rozpłakała się dziewczyna w głos.
Od łez oczy podniosła gorące
Na żołnierski, na twardy życia los.
Nie szumcie wierzby nam,
Żalu co serce rwie,
Nie płacz dziewczyno ma,
Bo na wojence nie jest źle.
Wtedy górale zdejmowali czapki i chyłkiem łzy z oczu ocierali, a góralki płakały na cały głos
i z wielkim łkaniem, niejedna podchodziła do nas i głosem przerywanym od płaczu mówiła: mój syn też w wojsku, to on też tak, o Jezu, Jezu!
Po manewrach, na drugi dzień opuściliśmy Jeleśnię zajmując stodoły w Przyborowie na samej granicy.
Rozpoczął się najcięższy okres służby, a mianowicie ćwiczenia i budowa fortyfikacji na przełęczy na
Budach (góra Jaworzyna) i na przełęczy na Hlinie, pod Pilskiem, zamykając całą drogę dobrą na Jeleśnię i Żywiec. Wstawaliśmy o czwartej, a wracaliśmy na dziesiątą lub jedenastą wieczór. Dostawaliśmy dodatek dla ciężko pracujących, po dwa dekagramy boczku dziennie. Obiad jedliśmy suchy, chleb z tą wędzonką i czarną kawą, a gotowany obiad wieczorem, gdy wróciliśmy z pasa nadgranicznego. Braliśmy do pracy i ludność cywilną za zapłatą po dwa złote za godzinę. Porobiono bunkry betonowe i ziemianki z drzewa, całość otoczona była zasiekami z drutu kolczastego, a przejazdy i przejścia miały tzw. kozły.
11 lipca rozkazem pułkowym awansowałem wraz z dziewięcioma innymi elewami. Dostałem stopień
starszego strzelca. Czas stawał się coraz nieznośniejszy, gdyż zaczęły się napady bojówek hitlerowskich.
Nocami alarmy były na porządku dziennym. Wtedy ubierało się buty, płaszcz, pas, amunicję i karabin i w góry. W sierpniu napadli na placówkę straży granicznej w Korbielowie, zamordowali kaprala straży granicznej Drewniaka, poranili kilka osób jeszcze i zbiegli zabrawszy całe uzbrojenie z placówki.
Pod koniec sierpnia sytuacja stawała się coraz bardziej napięta. Dnia 25 sierpnia otrzymałem rozkaz wraz ze starszym strzelcem Kutasiakiem odjazdu z Przyborowa do Żywca w pilnej sprawie. Zameldowaliśmy się w Żywcu na stacji, skąd samochodem wraz kilkunastoma podoficerami wywieziono nas do Rajczy. Tam w polach, daleko od ludzkich domków stały już dwa samochody
i jakieś długie skrzynie oraz skrzynka z amunicją.
Przyjechał pułkownik Gaładyk w otoczeniu oficerów i zaczął mówić: kto by czuł, że nie utrzyma tajemnicy niech wystąpi. Nie było takiego. Więc odebrał od nas przysięgę, że tej nowej broni przeciwpancernej tajemnice utrzymamy i nie wydamy nikomu, ponieważ ta broń będzie zaskoczeniem dla wroga. Dostaliśmy ją do ręki, a instruktor oficer wyższy opisał nam zasady użycia, czyli współdziałania wszystkich części.
Wypróbowaliśmy skuteczność tej broni oraz przerobiliśmy ćwiczenia z noszeniem tejże broni i konserwację.
Potem zaczęła się ogólna dyskusja więc zadawaliśmy pytania. Ponieważ podzieliły się grupki przy tej dyskusji więc ja sam powiedziałem, że sprawa będzie ciężka. Następnie pytałem dlaczego nie cała granica czeska jest obstawiona wojskiem oraz dlaczego my przyjechaliśmy w kwietniu, a do tej pory wojny nie ma.
Więc płk Gaładyk skinął na jakiegoś kapitana, ten podszedł do mnie, musiałem mu powtórzyć pytania i takiej oto udzielił mi odpowiedzi: Każde państwo ma swój wywiad, prawda. Więc i my, Polacy już w kwietniu wiedzieliśmy, że Hitler postanowił uderzyć na Polskę. Jeżeli do tej pory nie wykonał tego planu, to tylko dlatego, że nie doszedł do porozumienia z Rosją. Rosja uważa, że część ziem Polski na wschodzie jako cześć integralną Związku Radzieckiego i Hitler obawia się jakie stanowisko zajęła by Rosja, gdyby walki przeniosły się za San i Bug. Więc Niemcy lada dzień podpiszą układ w sprawie podziału Polski i wtedy uderzą. Jeżeli chodzi o obstawienie granicy to przejrzano niemiecki plan uderzenia i jest wiadome, że od Babiej Góry wyjdzie silne uderzenie oskrzydlające na Zawoję, Jordanów i autostradę na Zwardoń – Węgierską Górkę – Żywiec.
Zrozumiałem, że już w kwietniu batalion 2 pułk K.O.P. obsadziły teren od Zawoi na Maków
i Suchą, 1 pułk K.O.P. rejon Rabki i był jako ostatni oddział obrony w kierunku wschodnim, a dalej wolna przestrzeń nie broniona. Zapytałem raz jeszcze: A jeśli wyszłoby tak silne uderzenie, że
1 pułk K.O.P. rozbity zostanie więc co może być dalej i czy Niemcy pojadą akurat w kierunku północnym na Kraków – Myślenice. Otrzymałem odpowiedź, że tego wymaga taktyka działania,
a jeżeli wybuchnie wojna, więc oddziały KOP-owe mają zadanie powstrzymać nieprzyjaciela
i opóźniać pochód, a gdy on pokaże dokładnie swe zamysły, więc zaraz będą kierowane w zagrożone odcinki odpowiednie oddziały. Dyskusję zakończono i pomaszerowaliśmy na obiad. Broń zabrano z powrotem na samochody. Wieczorem meldowaliśmy z Matysiakiem swój powrót do kompanii.
Od tej pory prace przy fortyfikacjach w terenie przerwano. W umocnieniach już przebywały plutony na warcie. Dnia 26 sierpnia całe popołudnie panował niezwykły nastrój, wszyscy oficerowie siedzieli stale przy telefonach, a gońcy jeździli jak opętani, niezwykle nerwowa i napięta atmosfera się wytworzyła. Ja już uważałem o co chodzi. Wczesnym rankiem wiedzieliśmy już, że układ Ribbentropp – Mołotow podpisany.
Rozglądałem się po terenie i rzewnie pomyślałem, gdzie też moje kości mogą spoczywać. Wieczorem 31 sierpnia poszedłem z patrolem na Budy. Noc zeszła spokojnie. Po piątej godzinie rano przez przełęcz na Budach wyszedł silny oddział piechoty na nasze stanowiska. Zatrzaskały karabiny i r.k.m. Niemcy schodząc po stromym stoku góry nie mogli strzelać celnie, biliśmy w nich jak kaczy tyłek. Wkrótce rozległy się tylko straszne krzyki i jęki. Reszta zwiała. Zostaliśmy zluzowani i wróciliśmy do Przyborowa. Kompania była na zbiórce i my dołączyliśmy. Porucznik Kuziel odczytał rozkaz: Niemcy napadły na Polskę - Kraj nasz w niebezpieczeństwie, będziemy się bronić. Następnie kapral Lisowski podał mu papiery i zaczął rozpalać ogień. Padł rozkaz: wszystkie listy, dokumenty, fotografie w ogień. Rzucaliśmy posłusznie wszystko. Potem odczytał część rozkazu o zakończeniu szkoły podoficerskiej. Awanse w ogień, więc Lisowski zaczął kłaść.
Tu są wasze świadectwa ukończenia szkoły i idą w ogień. Lisowski powoli podsycał nimi płomień. Tabor i Matusiak do mnie, reszta uzupełnić amunicję, pobrać żelazne porcje i na stanowiska za rzekę. Otrzymałem znaną mi już rusznicę przeciwpancerną, amunicję, a ta ciążyła jak wszyscy diabli.
Numer mej metryki śmierci P.W. 141.
W Korbielowie druga i trzecia kompanie prowadziły zaciekłą obronę, Niemcy atakowali czołgami. Na nas skupił się nalot paru myśliwców. W Zawoi artyleryjski ostrzał, tylko ziemia dudniła. Gdzieś od Zwardonia okropnie zaciekła kanonada. Na północy głuche wybuchy bomb. Cała Polska ziemia tylko stękała pod ciężkimi razami. Nad Żywcem ciągłe gejzery czarnego dymu. Bombardowanie bez przerwy.
Przed południem otrzymaliśmy pierwsze wiadomości. Nieprzyjaciel atakuje całym frontem od Prus po Zawoję. Nasz batalion narżnął całą kupę Niemców. Na Budach Niemcy pozbierali zmasakrowany batalion rannych i trupów. Ha Hlinie i Korbielowie nabito stosy Niemców i motocykli. Zniszczono i uszkodzono kilkanaście czołgów. Nazbierano sporo płaszczy z motocyklistów.
Płaszcze czarne nieprzemakalne, a deszcz może być, więc cała szarża zaopatrzyła się w nie. Ostrzał artyleryjski przetrzymano w bunkrach. Drugie natarcie czołgów i piechoty załamało się pod ogniem granatników „Sztokies", broni ppanc. i znów na polach minowych rozpranych i płonących czołgów kilka.
Reszta zawróciła. Spokój i cisza u nas.
Gorzej jest z resztą 2 pułku. Tam Niemcy idą na siłę. Nie uważają na straty. Więcej tam równiny, która staje się rozległa. Bije ciężka artyleria, samoloty bombardują. Za szeroka równina, brak wsparcia artyleryjskiego, więc krok za krokiem posuwają się Niemcy pozostawiając olbrzymią ilość nabitych ludzi i sprzętu, metr po metrze zamieniają ziemię w ziejącą spalenizną pustynię. Główny punkt oporu znajduje się poza Zawoją, która ciągnie się 7 km na wzgórzach poza rozległą równiną. Niemcy panują nad terenem. Od Babiej Góry przez Zawoje pędzi wróg pancerny szczękając żelastwem i plując ogniem, ulewa się cała masa potworów, niezliczona ilość. Pułk rażony ze wszystkich stron, oskrzydlany musi się cofać. Wszyscy żołnierze w ciągłej akcji, nie ma chwili wytchnienia, nie ma nawet wody by usta przepłukać, osmoleni dymem, straszni, ale bohatersko wstrzymują napór miażdżącej przewagi stali i ognia.
Przed południem zepchnięto bataliony 1 pułku na Maków. Niemcy całą siłą prą na Rabkę. Od nas wyrusza rozpoznanie w sile czterech ludzi na przełęcz na Budach. Niedaleko jest stamtąd droga, którą się wlewa wróg na Zawoje. Obchodzimy z prawej strony Budy z daleka. Widzę, że na przełęczy czuwają hitlerowcy.
Rozpoznajemy trzech ludzi lornetkujących polską stronę. Schodzimy kawałek koło leśniczówki na Słowację, błądzimy po lesie, wreszcie widać drogę, a nią suną kolumny. Jest i most w takim miejscu, że gdyby go wysadzić to mają drogę zamkniętą. Z dala widać małe miasteczko, w nim i naokoło pełno pojazdów, czołgów i wojska. Chyba ze dwie lub trzy dywizje. Stacjonują jak na paradzie. Więc wracamy bez przygód. No, ktoby się tu Polaków spodziewał. Wieczorem wyrusza od nas silny patrol. Ma za zadanie dotrzeć do mostu, a na pewno nikt go nie pilnuje, wysadzić i powrócić. Drugi patrol w sile pięciu żołnierzy w tem trzech narodowości niemieckiej z Kozubeckiem ma za zadanie dotrzeć do miasteczka, rzucić kilka granatów oraz ostrzelać zgrupowanie. Na ten koniec nikt się nie liczy z ich powrotem. Zamieszanie spore i zaskoczenie piorunujące, a strata dwu żołnierzy Niemców z Koszubeckiem się nie liczy bo ich i tak trzeba się bać i lepiej będzie jak się ich pozbędziemy. Reszta kompanii zbiera się na górze. Opodal zamaskowana kuchnia polowa, która teraz w ciemności przygotowuje obiad. Na froncie nastaje cisza od grzmotu artyleryjskiego. Od strony Węgierskiej Górki poszczekują karabiny. Na zachodzie wielka krwawa łuna, to samo na południowym wschodzie. Jak na pierwszy dzień ten straszny szatan jeszcze nic wielkiego nie zrobił a przecież siły i pomoc nadejdzie.
Pobieramy gorącą zupę i kaszę z mięsem z kuchni polowej. Lecz podniecenie nerwowe nie pozwala aby się najeść do syta. Przemocą pcha się jadło do gardła. Potem staramy się o trochę słomy i śpimy w zaroślach. Czuwają tylko ubezpieczenią.
Nad ranem budzi nas huk samolotów. Lecą nad nami nad Żywiec. Widać je dokładnie jak krążą gdzieś i biją bombami i znów czarne gejzery dymu. Kanonada na południowym wschodzie już bardzo daleko, słabo słychać. Nasi sporo ustąpili w ciągu nocy. Za to przybliżyła się bardzo od zachodu. Już biją się koło Węgierskiej Górki. Zajadła kanonada artyleryjska wzmaga się z minuty na minutę.
Pobieramy z kuchni śniadanie. Około 8-ej wraca kapral Grzyb i Mizera z patrolu. Zadania nie wykonali ponieważ pobłądzili w lasach, wyszli w zupełnie innym miejscu, a co gorsza doszło do wymiany strzałów i musieli się wycofać, porzucając materiały wybuchowe. Wrócili wszyscy.
Przed południem wrócił drugi patrol. Żaden z Niemców nie uciekł, a zadania nie wykonali z tych samych, powodów – zeszli na naszą stronę w Korbielowie a stamtąd zostali odtransportowani do nas. Na naszym odcinku wróg 2 września nią ponawiał żadnych akcji zaczepnych. Przesiedzieliśmy cały dzień na stanowiskach, nasłuchując ze wzrastającym napięciem jak związane w krwawych zapasach oddziały nasze pędzone są stale w kierunku Żywca. Wieczorem kanonada milknie przy Żywcu. Zdajemy sobie sprawę że jest coś źle. Wygląda na to, że jesteśmy z zachodu i północy okrążeni.
Po zapadnięciu zmroku gwizdek – zbiórka. Pospiesznie zbieramy się w drożyny, a dowódcy drużyn meldują dowódcy kompani gotowość. Pada rozkaz: nie marudzić po drodze, trzymać się kupy – kierunek Jeleśnia, szybko maszerować. A więc odwrót. Oglądam się po tych okolicach z żalem, trzeba pozostawić tych życzliwych nam ludzi. Dochodzimy do Jeleśni. Kobiety na drodze płaczą, z rozwianymi w nieładzie włosami krzyczą panowie, la Boga, nie odchodźcie, nie zostawiajcie nas! Odpowiadamy: bądźcie spokojni, wrócimy i żal nam ściska gardło. Nie mogę nic mówić.
Na stacji jest już podstawiony pociąg. Sprawnie się ładujemy z całym taborem konnym. Pociąg rusza za godzinę i pędzi ale nią mogę się zorientować w którym kierunku. Po dwóch godzinach jazdy wyładowujemy się gdzieś koło Wadowic. Biegiem z pociągu i biegiem marsz. Wozy konne nas dojadą i jeszcze wyminą.
Maszerujemy całą noc ile sił w nogach, marszem piekielnie forsownym.

4 – 5 września

Rano koło dziewiątej jesteśmy pod Myślenicami. Zaraz w oczy rzucają się wozy konne, a na nich lżej ranni żołnierze jadą całą kolumną wóz i wóz. Wymijają ich autobusy oraz ambulanse PCK. Często widać na nich ślady krwi, niekiedy krew ścieka, a wszystkie mają znaki czerwonego krzyża. Czuć front. W Myślenicach ludność podaje nam wodę ze sokiem przygotowaną w wiadrach, podają w filiżankach, lecz dowódcy naglą – nie pić psiakrew co zapalenia dostaniecie.
Chwytam parę haustów i ciskam garnek. Nią mogę już udźwignąć rusznicy. Ramiona bolą piekielnie. Biodra otarte od pasa z ciężką amunicją, a nogi jak kołki. Zataczam się jak pijany, wreszcie chwytam ręką naszego wozu i trzymam się. Rusznicę kładę na wozie, nam odpoczynku ze dwa kilometry. Potem wóz rusza szybko ja muszę zostać. Idziemy w kierunku na Trzemeśnię. Doszliśmy poza Trzemeśnię parę kilometrów na południe, gdzieś koło godziny dwunastej lub pierwszej. Tam zatrzymaliśmy się a każdy runął na ziemię jak wór piasku i znów dowódca krzyczy: powstań! Co jest do cholery, nie wolno na ziemi się kłaść, chcecie żeby was bez Niemców szlag trafił? Więc podkładaliśmy sobie pod siedzenia czapki i karabiny, wspieraliśmy się na łokciach. Koło godziny trzeciej wydano nam z kuchni obiad i to bardzo lichy. O czwartej zbiórka w drużyny
i kompanie całego batalionu. Dostaliśmy po pół chleba do chlebaka, kawę do manierki i w drogę wolnym marszem na południe. Szliśmy chyba trzy kilometry na godzinę.
Zapadł wieczór. Zaczęliśmy się wspinać na grzbiet górski, maszerując stale w kierunku południowo
zachodnim. Zachowywaliśmy niezwykłą ostrożność, a szliśmy tak cicho że żadnego odgłosu nie było słychać. Idąc musiał jeden drugiego mieć bliziutko przed sobą, bo inaczej to byśmy się pogubili. Był to wyczerpujący, bardzo ciężki marsz całonocny. Dwukrotnie czoło pochodu pomyliło drogę i musieliśmy wracać dlatego, że nikogo nie wolno było pytać a dowództwo orientowało się podłóg kompasu i mapy.
Jeszcze w ciemnościach zaczął rysować się przedświt – zajęliśmy stanowiska pod Pcimiem nad Rabą i cichutko zaczęliśmy ryć dołki strzeleckie. Ja natrafiłem na jednolitą skałę i nie mogłem nic zrobić. Poza tym była to straszna pochyłość. Więc poznosiłem kamienie, aby mieć na czym zeprzeć rusznicę do strzału.
Zaczął się świt, droga rysowała się już dobrze. Od południa słychać było warczenie
i żegotanie. Pędziła drogą jakaś jednostka zmotoryzowana. Batalion rozłożył się na przestrzeni około dwóch kilometrów. Ogień otworzyć mieliśmy na gwizdek. Więc gdy dwa samochody pancerne i trzeci samochód z piechotą podjechały pod moją lufę, a ja byłem ostatni na prawym skrzydle, por. Kuziel dał rozkaz ogniowy gwizdkiem.
Rozpoczęło się piekło. Walnąłem w pierwszy motor, poprawiłam drugi raz, a że pociski były świetlne, pozostawiły długą smugę za sobą, więc celność była widoczna. Skręcił w lewo i stanął. Palnąłem w drugi lecz już nad głową świszczą mi pociski. Nadjeżdża samochód z piechotą więc celuję w motor [silnik] na przedzie dając małe wyprzedzanie – i bach! Widzę jak skręcił w tej chwili w prawy skraj szosy żeby ominąć dwa pancerniaki, a pocisk przeszedł przez całą szoferkę i w widoczną postać ludzką przez okno prawych drzwiczek. Momentalnie fiknął do fosy.
Ale na mnie idzie cała lawina pocisków. Skurczyłem się cały, ale gdy jeden pocisk wyrżnął w tą moją piramidę kamieni tak cudem z życiem uszedłem. Uskoczyłem za pobliski pień sosny. Skurczyłem się jak mogłem. Lecą drzazgi z sosny wnet nade mną. Jak długo to trwało nie wiem. Zdaję sobie jednak sprawę jak ogień przenieśli z miejsca, gdzie ja kucałem schylony za sosną. Wtedy rozglądam się za lepszym stanowiskiem, bo ogień wściekły idzie z obu stron. Na mnie przestali bić Niemcy. Widzę pionową gołą skałę więc chyłkiem biegnę w tamto miejsce, jest ono w prawo i w górę ode mnie. Pod skałą widzę spore i szerokie wgłębienie. Mam tu dobrą osłonę z przodu dla całego ciała. Ryję trochę łopatką, próbuję jak leży rusznica i sprawdzam ile jest jeszcze amunicji, bo wszystkiej nie wolno w żadnym wypadku wystrzelać.
Mam jeszcze czternaście sztuk. Więc wyciągam jeszcze dwa naboje i ładuję pierwszy. Poprawka idzie w drugi wóz pancerny, raz i drugi. Ale znów lawina pocisków wali wokoło, bo skała niestety jest naga i wokół niema zarośli. Ryję brodą w ziemię, mam ziemię w ustach, ale kamienie obrywają się ze szczytu. Dostałem tęgim kamieniem w pośladek aż się zwinąłem i koziołkuję pod samą skałę. Rykoszety syczą i wyją przeraźliwie. Tam gdzie leżałem tworzy się kupka gruzu i kamieni. Biją w moją stronę stale, ale coraz mniej, wyskakuję więc i chyłkiem za zbawczą sosnę.
Ogień idzie stale ale tylko w okolice skały, wiec odsuwam się dalej z powrotem za tą piramidę kamieni i leżę. Nie ryzykuję dalszego strzelania gdyż swoje zrobiłem. Widzę jeden wóz pancernym przodem we fosie, a z drugiego idzie gęsty dym. Ciężarówka cała we fosie przydrożnej. Ogień ze strony niemieckiej coraz rzadszy. Widzę dalej samochody poskręcane co kilkadziesiąt metrów. Motocykle, małe czerniejąca plamy na szosie, a jest ich wiele w zasięgu mojego oka. Na stanowiska drugiej i trzeciej kompanii nie mam w ogóle wglądu. Gdzieniegdzie jeszcze ostrzeliwują się Niemcy.
Nadchodzi wtedy por. Kępa, dowódca drugiej kompanii i wali mnie rękawiczkami po głowie. Czemu
cholero nie strzelasz? Podnoszę się i mówię że z piechotą nie mogę walczy bo mam rusznicę ppanc. a swoje już zrobiłem. Pokazuję mu samochody pancerne i gilzy wystrzelone. Pyta mnie, gdzie tu działko strzelało?
Odpowiadam że tu nigdzie działko nie strzelało i nikogo tu nie ma poza mną, tym bardziej działka i że miał chyba złudzenie. Osiadł na mnie jak wściekły pies – ty gówniarzu będziesz kpił ze mnie, ja ci pokażę! Z której ty kompanii? – Z pierwszej, odpowiadam, ale pan porucznik nie wie że z tej rusznicy idą smugowe pociski i huk jak wszyscy diabli? Pokazuję mu jeszcze łuski i mówię: przecież pan widzi ile tu materiału wybuchowego najprzedniejszej jakości, niczym do działka przeciwlotniczego. Wziął w rękę i pooglądał, potem zawrócił z powrotem.
Strzały z niemieckiej strony stają się coraz rzadsze. W końcu zupełnie cichną. Siadam
i szczypię chleb bo trzeba coś zjeść. Kroję bagnetem, wcinam całymi kawałkami, popijając czarną kawą z manierki. Słychać gwizdek dowódcy, wiec wypijam kawę, chowam manierkę do chlebaka
i idę w kierunku miejsca, skąd wychodziliśmy na stanowiska. Zajadam sam czerstwy chleb. Widzę por. Kuziela, a ostatni żołnierze znikają w lesie. Wycofujemy się z powrotem tą samą drogą. Por. Kuziel pyta, jak mi poszło, więc mówię - chyba pan widział dwa pancerne i dowódcę z kierowcą w samochodzie ciężarowym na pewno, i opowiadam mu o moich tarapatach. Strofuje mnie, że złe stanowiska sobie dobierałem.
Naraz odzywają się działa gdzieś daleko na południu. Świst granatów i gdzieś z 600 metrów przed nami cztery piekielne wybuchy. Obaj jesteśmy podnieceni lecz idziemy dalej. Uważaj teraz Jędrek, mówi por. Kuziel. Zaczyna się wściekłe kanonada a mnie się zaczyna nie spieszyć w ten ogień. Zauważamy, że ogień artylerii kładziony jest na tą dróżkę grzbietem góry i oddala się od nas. Biją Niemcy wściekle z pół godziny.Wychodzimy na szczyt widzimy naszych ludzi porozbieganych po lesie. Zdają dowódcy relacje że część wojska uciekła, a Niemcy stale po nich i coraz dalej i dalej przenosili ogień, więc oni zostali aby przeczekać. Zbieramy porzucone r.k.m.-y i karabiny. Ja niosę rusznicę oraz dwa r.k.m.-y.
Przed wkroczeniem na znaną nam równinę, gdzie zostawiliśmy poprzedniego dnia wieczorem cały tabor konny, zaopatrzenie i kuchnię, zatrzymujemy się w Wielkim Kamieńcu. Niemcy biją jeszcze po dolinie. Siadamy gdzie kto może i zaczynamy opowiadać i słuchać co mówią ludzie wychodzący z lasu. Powoli zbiera się prawie cała nasza kompania. Nie widzę w ogóle Matysiaka z druga rusznicą ppanc. Pytam Kuziela, ale pominął milczeniem moje pytanie. Nie widziałem go od Przyborowa w ogóle. Okazuj się, że strat na placu boju nie ponieśliśmy w ogóle. Donoszą żołnierze, że Kosubeck i wszyscy Niemcy z całego batalionu zdezerterowali. Z naszej kompani jest czterech rannych, a najciężej z nich Owczarek, ma rozwaloną głowę i już zostawili go gdzieś u chłopa aby mu dał pomoc lekarską i sam otoczył go opieką.
Machowski ma kawał szpikulca wbity w szyję na wylot.
Odpoczęliśmy spory kawał czasu. U wszystkich żołnierzy ostro ściągnięto twarze, szklące rozbiegane oczy, znać na nich ciężki bój. Schodzimy w dolinę – cała zasłana dymem niebieskawym. Dostaję rozkaz od dowódcy, aby zbadać czy to czasem nie gaz. Ja byłem również przeszkolony z obrony przeciwgazowej jako instruktor kompanii. Maska w pogotowiu, schodzę
i badam zapach oraz liście i mokrą ziemię. Okazuje się że to dym. Przy potoku dom częściowo rozburzony, przed domem mężczyzna i kobieta – nieruchome, żółte, woskowe twarze, nie ma śladu gdzie zostali ugodzeni.
Na równinie rozbitych parę wozów i dwa konie, ani śladu naszego zaopatrzenia i kuchni. Idziemy w
kierunku wschodnim i napotykamy łączność. Jest major Kuferski. Łączył się ze sztabem grupy operacyjnej.
Wychodzą jakieś cudeńka – mówi. Gdy pierwsi żołnierze wpadli gnani ogniem niemieckiej artylerii, por. Mucha wydał rozkaz wszystkim wozom pędem jechać na Trzemeśnię.
W samą porę, gdy ogień położył się na dolinie wozów już tam było. Sprawnie się uwinęli i w nogi.
Galopowali na wozach, kilkunastu żołnierzy śmiertelnie, wystraszonych, nie zdających sobie sprawy z tego co było. Biedaki, oj biedaki, a my z tyłu nie mogliśmy się wstrzymać od śmiechu. Por. Mucha został odesłany w kierunku wschodnim na Gdów. Od tej pory byliśmy bez zaopatrzenia.
Idziemy na wschód – kierunek Wiśniowa. Dochodzi południe, wtorek, piąty dzień walki. Dochodzą nas złe wieści – 1 pułk KOP został zepchnięty z Mszany Dolnej na północ, a droga na Limanowa wolna. Bez strzału pędzą wgłąb kraju wrogie dywizję pancerne. Pułk trzyma Wiśniową ostatkiem sił. Na drogach całe masy wojska cofające się pospiesznie, masy cywilnej ludności. Zatory i zatory. Pytamy się cywili, po jakiego pierona uciekacie, kto wam kazał – sami panowie, bo Niemcy strzelają. Panika chwyta wszystkich po drodze, uciekają wszyscy. Okazuje się że bataliony Obrony Narodowej Niemcy wzięli za cywili i rozstrzeliwują cywilną ludność w odwet. Jest i chłop z Jeleśni na koniu zgonionym do ostatniego tchu.
Chłopy rzucili się rano w niedzielę z widłami na wkraczających Niemców – mówi – ja tylko uciekłem na skradzionym koniu. Nie pytam więcej, żal mi tych ludzi. W takim razie ja też bym sam uciekł, słysząc takie wieści.
Dochodzimy do Wiśniowej. Straszliwa kanonada. Ostatnie pasmo wzgórz trzyma 1-szy pułk KOP. Rżnie po nich artyleria że słychać tylko prawie jeden huk. Wyraźnie słychać jednostajny, nieprzerwany klekot karabinów maszynowych, głuszonych stale wybuchami granatów. Chociaż tu tyle dział przejeżdża w ucieczce, nasi biją się bez wsparcia artyleryjskiego. Na równinie z tej strony wzgórz jak okiem sięgnąć porozciągane leżą szczątki ludzkie, ranni i nieżywi.
Tam we Wiśniowej w ogniu dział, moździerzy,Gdzie granaty rwą i targają,
Całą moc trupów na ziemi leży,
Ranni o litość błagają.
Kilkudziesięciu błędnych kopistów,
Oczy straszliwe, skrzywione usta,
Ave Ojczyzno! Wśród huku i błysków
Więc morituri te salutant!
Wszystko ranne od granatów, ran postrzałowych nie widać. Przechodzę krajem tego szpitala – groza okropna, cała moja jestetstwo. Jak się jeszcze tam mogą bić, jak tu taka nieprzeliczona masa ludzi leży.
Widzę porozścielane znaki czerwonego krzyża dla lotnictwa wystawione i wyłożone na ziemi. Idą od linii żołnierze mniej ranni, jeden ma scharataną prawą rękę, jako tako obandażowaną. Pomóżcie naszym, mówi, Niemcy się boją, piechota straszy strzelaniną a nie podchodzi.
Gdy nasi ruszają naprzód, to oni wieją. To artyleria tylko tak masakruje – a pomóżcie ludzie! Zatykam uszy, biegnę za kompanią. Por. Kuziel zsiadł z konia i idzie piechotą. Wszczynam rozmowę. Panie poruczniku Niemcy się porządnie rozczłonowali, teraz pasują nam wojnę podjazdową prowadzić bo w polu im rady nią damy.
Por. Kuziel idzie w milczeniu więc mówię dalej. Tak robić jak zrobiliśmy pod Pcimiem. Nie trzymać się domów, ale lasami choćby piątą część wojska pchnąć tyłami wroga. To lepsze jak lotnictwo. A artylerię też można im wybijać i gwoździć. Oni mają też wielkie luki. Chłop z Jeleśni dziś jest tutaj, a w niedzielę był jeszcze w domu. Widzę przecież – mówię – że zwiejemy przed okrążaniem, jest popłoch, ale zamiast wszystko wojsko gnać na wschód, zatrzymać miejscami parę dobrych batalionów, to byśmy im narobili bigosu. Stargalibyśmy im łączność i musieliby się powstrzymać w pędzie. Oni też tracą sprzęt i to całe masy.
Tym sposobem wnet byśmy im tak dopiekli żeby stracili to wszystko, co tu już napchali. A dlaczego pozostawia się im wszystkie mosty nietknięte?
Ile masz jeszcze amunicji? pyta por. Kuziel. Dwanaście sztuk odpowiadam – Będziesz strzelał tylko na mój rozkaz – Tak jest panie poruczniku. Rozmowa skończona bo porucznik dosiadł konia i pojechał na czoło.
Rozglądam się za jakimś jedzeniem, w domach nie ma nic. Dorwałam główkę kapusty, więc wykrajałem bagnetem głąb i jem. Tymczasem czoło naszego batalionu zwalnia. Schodzimy na prawą stronę i fala wojska nas mija a my idziemy wolniej. Mijają nas wozy konne. Na jednym wozie chleb, więc przyspieszam za tym wozem i delikatnie wyciągam jeden bochenek i chowam pod bluzę. Chowam się za naszych żołnierzy i tnę bochenek na pół. Jedną połowę chowam do chlebaka, a drugą trzymam w rękach, szczerbię po kawałku i jem. Dochodzą koledzy. Daj kawałek, daj kawałek – wyciągają ręce. A nie mogliście tak samo ukraść z wozu jak ja? I dochodzi do tego że o kawałek chleba mogliśmy zostać sobie nawzajem wrogami. Rozumiem wszystko, więc wyjmuję drugą połowę z chlebaka i dzielą się po niewielkim kawałku. Sobie zostawiam pajdkę oszczerbaną, resztę rozdaję.
Nadlatuje jeden samolot i krąży. Wojsko chowa się gdzie może. Zaczyna strzelać lotnik. Strzelają i nasi do niego. Trwa ta strzelanina z piętnaście minut. Mnie diabli wzięli i mimo rozkazu dowódcy ładuję nabój do rusznicy, celuję, pada strzał. Ognista smuga biednie i zbliżają się do siebie razem z samolotem. Celny...
Zachybotał i wraca na zachód. Widać smużkę dymu. Wreszcie się rozprysł i nie ma samolotu. Wojsko zbiera się i maszeruje dalej. Uszedłem zaledwie kilka kroków i jest dowódca, mnie ciarki chodzą po plecach.
Słyszałeś? – pyta. Tak jest panie poruczniku. Przez chwilę patrzymy obaj na siebie. Wreszcie odszedł bez słowa. Wiem sam co znaczy te kilka sztuk amunicji, a nie dostanę nigdzie więcej.
Słońce chyli się ku zachodowi. Nas już ogarnia nie do opanowania znużenie. W ustach sucho, żołądek woła wody. Każdy czarny od kurzu i umorusany. Ludzie chwieją się i padają na drogę. Dowódca zarządza aby się wsiąść czwórkami pod ręce, ciągnąć jeden drugiego i podtrzymywać się wzajemnie. Robi się ciemno, z krzykiem mijają nas nasze tankietki. Ja padam z całą czwórką na ziemię a na nas druga i trzecia, robi się źle. Nadbiega dowódca i bije szpicrutą po ciele, rękawiczkami, po twarzy. Nie mogę wstać. Tak mi jest dobrze.
Ktoś mnie wali po twarzy więc czuję uderzenia i przytomnieję. Dowódca wziął ode mnie rusznicę. Posuwam się jednak z oddziałem. Ktoś mnie wlecze pod ręce. Robi się chłodno więc przytomnieję całkiem. Chwytam się rękami wozu co nas mija i wlokę się za nim byle dalej. Czuję brzęk czegoś na wozie, wkładam rękę w słomę, a tu cała masa konserw blaszanych. Podniecenie ogromne. Odzyskuję siły. Wyrzucam kilka pudełek na drogę, zbierają koledzy, a sobie jedną schowałem do chlebaka. W lot wóz oblężony, chciwe ręce, dziesiątki rąk targają konserwy. Robi się tumult, woźnica-żołnierz wrzeszczy. Nadbiega jakiś oficer i wyciąga pistolet, wystrzelam złodziei! – krzyczy. Wlot pustka koło wozu. Dochodzimy do Podolan koło Gdowa. Zator piekielny, więc rąbnęliśmy we fosę i koniec. Wszystko jak nieżywe legło...
W nocy ktoś mnie szarpie, podnosi, słyszę: Jędrek, Jędrek wstawaj, no bierz rusznicę. Powoli, bardzo powoli otwieram oczy i chcę przyjść do świadomości. – Niemcy nas czołgami rozjadą, wstawajże cholero pierońska. Nogi i całe ciało jak z ołowiu, koszula przywarła do ran na biodrach, które mi pas z amunicją obtarł. Wstaję, już blisko połowa ludzi jest na nogach. Kuziel nakazuje wołać i dźwigać resztę. Rozglądam się i widzę krwawą łunę na całym zachodzie. Parę kilometrów za nami tatata, tatata i przerwa, słychać daleki chrzęst. Aha – idą Niemcy mocą. Droga całkiem wolna ani żywej duszy, wszystko przejechało już na wschód. Psy wyją niemożliwie, aż groza przechodzi od tego wycia i strach pieroński bierze. Por. Kuziel nakazuje wziąć kilka snopków słomy za stodoły od chłopa. Zabieramy i ciągniemy wszyscy do lasu nad Podolanami, w rozwidleniu dróg w kierunku Bochni i Łapanowa. W lesie gruchnęliśmy wszyscy na ziemię – słoma nie słoma, błogi sen i odpoczynek.
6 września
Rano budzi nas szum silnika motocyklowego i strzały z l.k.m. (lekki karabin maszynowy), to broń
niemiecka. Od nas całkowity spokój. Kuziel poszedł sam na zwiad. Wraca i mówi, że bada sukinsyn i płoszy, jakby kto był to ucieknie. Siedzimy całą grupą. Ja biorę się do tej ukradzionej konserwy i migiem próżne pudełko. Idę po wodę, bo jest mokradło i piję i piję – aż do syta.
W Podolanach ruch, widzę przez drzewa całą masę Niemców. Porozbierani tylko w spodenkach. Myją się i śpiewają donośnie. Kuchnie dymią w kilku punktach. Podchodzę na skraj,
a tu z lornetką por. Kuziel z majorem Kuferskim obserwują wroga. Dwa wojska naprzeciw siebie. Jedno ledwie żywe, głodne, wynędzniałe, a wróg syty i wypoczęty. Psy wyją straszliwie nadal, choć to już dzień.
Ileż tu istnień ludzkich zgaśnie. I pytanie, czy zostaniemy dzisiaj wykończeni? Wróg zaiste potężny,
silniejszy i liczebnie przewyższa nas chyba pięciokrotnie lub więcej.
Biegną gońcy z rozkazami, a za chwilę druga i trzecia kompania cichaczem przemykają na stanowiska.
Druga kompania idzie na lewo w las, trzecia w las w prawo. Widać, że w pierwszej kompani szkolnej zostaje otwarte całe wzgórze pod dworkiem na dole, obsadzone ziemniakami. Idzie już wąwozem pierwsza kompania. Widzę, że żołnierze niosą całe skrzynki amunicji. Dowiaduję się, że major Kuferski dopędził i zebrał w kupę oraz nakazał ten kierunek i cel kilkunastu naszym wozom amunicyjnym wraz z wozami plutonu c.k.m. Brak tylko żywności. Por. Kuziel idzie wąwozem za kompanią. Woła mnie za sobą. Tu będziesz miał pole do popisu, zobaczymy co potrafisz. Wiesz co masz robić, ale amunicji nie marnuj, bo nie na więcej, Zostawia mnie w połowie wzgórza w wąwozie.
Z prawej strony mam wysoki brzeg wąwozu a nad nim równe pole. Podchodzę na szczyt
i obserwuję dół z biegiem wąwozu. Niemcy pobierają śniadanie przy kuchniach, siedząc jedzą. Całe pole, płoty, podwórza zawalone wojskiem z lewej strony jak okiem sięgnąć same samochody ustawione jak do przeglądu. Między nimi kręcą się gdzie niegdzie porozbierani żołnierze niemieccy.
Ale już słychać długi gwizdek – cisza, Niemcy nie zwracają na nic uwagi. Pada strzał z pistoletu. To por. Kuziel strzela. Kilka głów się zwróciło z niemieckiej strony na wzgórze, ale nie ma żadnego popłochu. A tu jak nie rąbną nasi, cała ulewa pocisków wali w Niemców. Bije ponad pięćset luf. Osiemnaście r.k.m. i trzy c.k.m.-y. Wśród Niemców istne piekło. Widzę dokładnie, jedni walą się kupami na ziemię, niektórzy jak wory piasku, drudzy wyrzucają ręce w górę, skręcają się, następnie koziołkują. Wpadają na siebie, biegnąc jedni w tą, a drudzy w inną stronę. Straszliwy, okropny widok. Za Wiśniową, myślę sobie. Ogromny ogień ogarnia wieś, pali się wszystko. Wrzask straszliwy, okropny, przebija się nawet przez strzelaninę. Ogień nie słabnie z naszej strony. Zaczynają się palić samochody, ale już pociski zaczynają gwizdać i w naszą stronę.
Z domów stodół już biją Niemcy. Pociski przenoszą wysoko, idą na dwór. Widać stąd jak jabłka spadają z drzew.
Nadchodzi Niemcom pomoc dość szybko, za jakieś dziesięć minut. Pociski już biją po wale, trawa
wyskakuje parę metrów ode mnie, więc usuwam się z wysokiego wału na dno wąwozu. Co kilka minut wysuwam się w górę i obserwuję pole w dół bo stąd lub z lewej z lasu od krzyżówki spodziewam się czołgów. Powtarzam tą czynność kilkakrotnie i nic. Ale muszę być, jak dowódca powiedział mi że będę miał pole do popisu. W miarę jak trwa strzelanina, coraz niespokojniej zaczynam obserwować.
Tymczasem są już pierwsi ranni. Gdzieś po pół godziny lub więcej, tej strzelaniny zostaje wykryty r.k.m. z trzeciej drużyny. Beleć celowniczy zostaje ciężko ranny. Ledwo doskoczył do r.k.m.-u kpr. Bacza, zaraz zostaje również ciężko ranny. Por. Kuziel nakazuje zmianę stanowiska. Czołga się kpr. Grzyb i zabiera r.k.m. dalej na inne stanowisko. Przez to na całym prawym skrzydle ogień rzednie, a Niemcy walą na lewe skrzydło. Mnie zaczyna być gorąco, ponieważ tną jak kosą po wąwozie, chociaż w nim ludzi nie ma. Ja nie mogę się usunąć. Znajduję niżej głębszy załom po lewej stronie i nadal obserwuję w lewo i w dół.
Naraz słyszę krzyki na prawym skrzydle, więc drapię się skulony na brzeg, patrzę a na stanowiskach trzeciej i czwartej drużyny czołg, ale już siedzą na nim nasi, wyrywają bagnetami pokrywę i walą granat. Na mnie idzie drugi czołg. Skręca po polu to w prawo to w lewo i pluje z maszynki w dół, Przywieram więc ciałem do ziemi i odpinam łopatkę, bo nie mam na czym rusznicy zeprzeć. Wbijam w ziemię, kładę rusznicę i bach!
Ładuję drugi raz, celuję dobrze – bach! poprawka. Ale straszna lawina pocisków wali wokół mnie, więc koziołkuję z rusznicą w dół. Jednak nie dostałem. Odetchnąłem lżej. Za chwilę podchodzę znów na wał.
Widzę że czołg dymi i coś z nim niewyraźnie. Urywanie pracuje silnik, a czołg cofa się jakby skokami do tyłu i dymi. Więcej nic nie widać a tu znów mnie namacali więc z powrotem w wąwóz.
Za chwilkę dobiega do mnie por. Kuziel. Chodź, chodź, mówi i drapie się na wał. Ja za nim. Dawaj rusznicę!
Więc załadowałem, dowódca każe mi zgiąć się. Więc skurczam się w sobie czekając, że rychło dostanę całą serię w siebie. Kładzie na mnie rusznicę, ja widzę trzeci czołg o pięćdziesiąt metrów wyżej niż poprzedni.
Porucznik Kuziel bije dwa razy. Ala pociski biją już w nas. Dowódca ma dołem płaszcz kilkakrotnie
przestrzelony. Jeden pocisk wyrżnął w rusznicę więc ja nie wytrzymuję nerwowo i koziołkujemy obaj w dół.
Za chwilę znów obserwujemy ale żadnego czołgu niema, natomiast z lasu walą kłęby czarnego gęstego dymu.
Podchodzimy do kompanii. Strzelanina zaczyna teraz gwałtownie słabnąć. Wreszcie ucichło wszystko wokół. Żołnierze nasi idą całym polem, nie kryją się zupełnie. Zbieramy się koło dworu. Od razu zbieramy jabłka, rwiemy śliwy i zjadamy z apetytem. Nie lękamy się wroga, gdyż już go nie ma koło nas.
Zbiórka batalionu kompanii. Major Kuferski krótko przemawia, podnosi zasługi batalionu, odczytuje z
notesu nazwiska poległych w tej walce. Jest ich sześciu, w tym dwóch podoficerów. Drugi pluton oddaje salwę honorową. O ironio – myślę sobie. Nasi gdzie front biegnie, ileż kilometrów na wschód przed nami w prostej linii, a my tu oddajemy salwę honorową zwycięzców nad pokonanymi wrogiem, za poległych kolegów. Mamy czternastu rannych. Zostawiamy ich we dworze, gdyż nie można ich transportować, a po drugie gdzie i dokąd i jaki nasz los dalszy będzie.
Zmarł biedaczysko w szpitalu polowym,
Wczoraj był cały i zdrów.
Czeka go pogrzeb z honorem wojskowym,
Czeka gotowy nań grób.
A gdy opuszczał swą wioskę rodzinną
Matuś tonęła we łzach.
A gdy się żegnał z kochaną dziewczyną
Ta rozpaczała aż strach.
Już Ciebie trębacz nie do boju,
Nadszedł wędrówki Twej kres,
Jeno Twa luba nie zazna spokoju,
Matce nie otrze nikt łez.
Kpr. Grzyb, Bacza, st. strz. Beleć, Kołodziej, Zimnal – oto nazwiska poległych w Podolanach.
Zabieramy się w drogę idziemy grupami, wozy w środku a na przedzie ubezpieczenie, maszerujemy bez pośpiechu, po drodze wiara wskakuje do domów, dostają mleko i chleb. Ja wypijam litr mleka. Idziemy wierzchem wzgórza na Wieniec – Dąbrowicę. Widzimy jak koło rzeki Raby w Książnicach bije niemiecka artyleria na Łapczycę. Cała Łapczyca zasnuta dymami. Biją chyba ze trzy baterie. Jak na paradzie, w ogóle nie zamaskowani. Widać drogę Gdów – Bochnia. Nie jadą nią żadne pojazdy. Ach, żeby miał tak kto podejść i zrobić drugie Podolany z tych baterii. Zdaję sobie sprawę że było by to niezmiernie łatwo, ale nie naszym batalionem. Gdybyśmy byli wypoczęci to tak.
Obserwuję majora Kuferskiego i porucznika Kuziela. Major jest cały czerwony, rysy wykrzywione,
wyczytuję wielką wściekłość w tym człowieku, co chwilę strzepuje gwałtownie to jedną to drugą ręką.
Kuziel spuszcza głowę i milczy. Tak dochodzimy do Dąbrowicy. Tutaj na skrzyżowaniu dróg zatrzymujemy się, wysłane zostaje rozpoznanie około półtora kilometra w przód na Stradomkę. Widoczność bardzo dobra.
Patrol osiąga Stradomkę i daje znaki. Droga wolna, nigdzie śladu Niemców. Ze Stradomki wspinamy się dróżką na wzgórze i wychodzimy między Sobolowem a Nieprześnią na drogę wiodącą do Wiśnicza. Nigdzie śladu Niemca. Ludzie o niczym tu nie wiedzą. Zbliża się wieczór słońce chyli się ku zachodowi.
Posuwamy się powoli. Mijamy Nieszkowice i z góry schodzimy na Olchawę. Tu już znajoma okolica i
znajomi ludzie. Pukam do Dziedzica w Olchawie. Śpią. Pukam mocno. Wstaje Leon Dziedzic mój kolega.
Przedstawiam się kto jestem i proszę go żeby dał znać matce, że mnie widział całego i zdrowego i pozdrowił wszystkich w domu. Dają mi pół bochenka chleba, cały ser (chyba z kilogram waży) i miarkę mleka. Więc dziś najem się do syta!
Ale wiadomości złe. Za mną zatrzymał się por. Kuziel, widzę że mnie pilnuje. Dziedzic mówi, że rano w Wiśniczu była bitwa i że Niemcy wieczór wkroczyli do Wiśnicza od Bochni. Pytam się go, jaki dzień dziś mamy, a jaki jutro będzie. Mówi że dziś jest środa szósty września, czyli dziś mija sześć dni wojny i jestem pod Wiśniczem, natomiast drugiego w sobotę byłem jeszcze w Przyborowie na granicy.
Żegnamy się i idę dalej. Por Kuziel idzie z majorem, a samochód jedzie ze zgaszonymi światłami z tyłu. Mój dowódca-pyta czy nie zapomniałem Wiśnicza i czy potrafię oddział przeprowadzić, oraz jak uważam obejść Wiśnicz, gdyby byli tam Niemcy. Odpowiadam: tak będą w Wiśniczu jak i tu są. Ale objechać trudno będzie furmankami i samochodem. Do reszty będziemy coś radzić w kierunku lasu w Kopalinach. Stoję na czele patrolu i prowadzę, ale porucznik karze mi zostać w tyle za sobą a na szpicę idzie Kołodziej i Zimnawoda.
Dochodzimy do Wiśnicza. Napięcie siarczyste. Wchodzimy w pierwsze uliczki – nic, cisza. Posuwamy się do Rynku – też nic. Już mamy pół miasta w ręku.
Ostrożnie skokami przez Rynek. Nic. Zdumienie nas ogarnia. Czyżby się front złamał
i Niemcy zwiali? Ale łuny znaczą front. Nad Bochnią wielka czerwona łuna i na wschodzie nic nie widać.
Por. Kuziel zatrzymał szpicę w Rynku i podciąga cały oddział na skraj, a gdy jest już wszystko w kupie, więc szybki marsz na Stary Wiśnicz w kierunku Brzeska. Za Wiśniczem jakaś przemożna siła ciągnie mnie do domu. Choć na chwilkę ich zobaczyć. Pokazać się że żyję. Nogi odmawiają mi posłuszeństwa, więc siadam. Podchodzi por. Kuziel bierze mnie pod rękę i mówi: chodź, chodź Jędrek, rozumiem cię dobrze, ale nie wiesz czy pozostał kto w domu. Położył mi rękę na ramieniu a ja zaczynam iść chwiejnym krokiem. Żal i tęsknota za domem dławią mi gardło. Palisz? – pyta mnie. Nie – odpowiadam. Idziemy dalej w milczeniu.
Przeszliśmy cały Stary Wiśnicz i zatrzymujemy się na granicy Kobyla o pierwszej w nocy. Znów walimy się z nóg i śpimy, ale już po stodołach.
7 września
Rano wstajemy o siódmej. Szukamy coś pić ale mleka w Starym Wiśnicz i Kobylu nie ma dla żołnierzy. Nie ma także chleba. Ciągnę więc wodę ze studni, podbiega chłop i wyrywa mi wiadro mówiąc, że mu woda potrzebna bo ma mało. Zamachnąłem się rusznicą, więc klnąc odszedł. Zapamiętałem że to był dom pod blachą na samej granicy Kobyla i Starego Wiśnicza.
Od 31 sierpnia umyłem się dzisiaj pierwszy raz. Jak mogliśmy, tak każdy skombinował coś do zjedzenia. Piekli żołnierze nawet ziemniaki w ogniu. Ja miałem jeszcze ser i chleb. Rozdałem trochę kolegom, tak że na zapas nie zostało mi nic. Potem zbiórka, przeliczono stan i z powrotem w drogę.
Idziemy na Uszew – Brzesko. W Uszwi już kobiety podają coś zjeść żołnierzom. A w Brzesku witają nas z owacjami, bowiem idziemy ostatni i nie spodziewali się nas, bardziej spodziewaliby się Niemców. W Brzesku nasza łączność podaje wiadomość że 5-go w rejonie Lipnicy zaginął pułkownik Gaładyk, dowódca naszej brygady. Ponieważ Niemcy zajęli Tarnów, więc płk Gaładyk albo w niewoli, albo został zabity.
Dowódca nakazuje bardzo pospieszny marsz.
Wszędzie podają nam chleb i wodę z sokiem malinowym. Pijcie, bracia – wołają i w marszu pchają nam naczynia napełnione do rąk. Więc biorę jeden i piję. Mężczyzna biegnie za mną
z wiadrem. Podaje drugi raz i wypijam. Na skrzyżowaniu szosy Bochnia – Tarnów niema Niemców. Byli podobno, ale się cofnęli. Objeżdzają podobno Brzesko od północy czołgami. My teraz już biegiem rwiemy na Szczurową. Byle w piachy. Za Słotwiną zwalniamy, każdy z nas mokry od potu. Koło Szczurowej chwytają mnie kolki. Padam na ziemię, nie mogę złapać tchu, a i żołądek niesamowicie boli. Mijają mnie koledzy bez słowa. Kapral Mizera, dowódca drugiej drużyny zatrzymuje się przy mnie i mówi: coś Tabor już gotów? Za kawał czasu kolki ustają. Podnoszę się
i idę za swoimi. Nie jestem w stanie się pospieszyć i dogonić ich.
Koło Radłowa gdzie droga wychodzi z lasu, jest otwarte pole około 250 metrów i most. W tym miejscu jakiś podobno pułkownik kazał zebrać wojsko w kupę, gdyż jak się wyraził, batalion KOP spod Podolan i w takiej rozsypce, a takie dobre wojsko, wiec aż nieładnie. Musiał to być Niemiec przebrany i czatował na nas, za klęskę pod Podolanami chciał się odwdzięczyć. Ale żołnierze nie formowali szyku, tylko walili się na ziemię, ja już dogoniłem oddział na furmance. Więc mówią mi, żebym dołączył do swojej kompanii.
Wtedy dostrzegłem jadące dwa czołgi w naszą stronę i są już niedaleko mostu. Poznałem. Jak nie wrzasnę na całe gardło: czołgi niemieckie, rany Boskie, uciekać! W mig popłoch, a tu Niemcy jak pluną ogniem z leśniczówki, z lasu i od rzeki, od południowej strony. Rakiety oświetlają cały teren, widno jak w dzień.
Sporo ludzi zwaliło się na ziemię, ale nasi już się bronią, idą granaty z obu stron. Pierwsza kompania
poniosła największe straty, a tymczasem druga i trzecia gonią Niemców. Ja biegnę do swoich fosą, ale jest już wszystko w rozsypce i widzę że dużo ludzi leży. Niektórzy jęczą. Czołgi już przy moście, już pierwszy na moście, drugi za nim. Kłapie klapą i daje światło przed siebie. Strzelam z rusznicy niewiele celując.
Widzę tor pocisku poprzez muszkęi szczerbinkę idzie w czołg dość nisko, naraz błysk i potworny huk.
Niema czołgów niema mostu, co się stało nie mogę sobie w ogóle wytłumaczyć, do dzisiaj zostałem ogłuszony. W uszach, mi dzwoni piekielnie i leżę sobie nie mogąc się pozbierać. Po jakimś czasie podnoszę się i biegnę do rzeki w wiklinę, gdyż od Radłowa sypie się cały rój pocisków świetlnych. Nietrudno oberwać. Posuwam się brzegiem rzeki, wśród wikliny na północ. Gdy już odszedłem jakiś kilometr, zaczynam szukać drogi. Oglądam się za siebie, widzę że pali się sporo domów. Łuna krwawa na całym niebie. Strzały już cichną w okolicy Radłowa. Nie wiem nic co z naszym oddziałem. Zdaję sobie tylko sprawę że urządzili nam Niemcy zasadzkę specjalnie. Mam dość wszystkiego, teraz tylko odpocząć, najeść się i odpocząć. Ale o niewoli nie myślę, więc trzeba dążyć ostatkiem sił dalej. Gdzieś może się ta nagonka niemiecka skończy. Przecież tłuką i nasi. Niemcy też ponoszą straty. Za Radłów odpowiedzialne jest dowództwo.
Strach przed niewolą i wola walki za wolność naszą jest silniejsza, aniżeli nadludzki wysiłek
i przemęczenie. Idę dalej w kierunku północnym, rzekę mam po prawej stronie. To dla mnie drogowskaz przed zabłądzeniem. Wiem że dojdę do Dunajca. Po prawej stronie, na wschód słychać strzały, bój tam trwa.
Idę jak mogę najszybciej, ale oczy mi się kleją same. Potykam się co chwila. Na niebie widać świt, teraz obserwuję teren.
8 września
Chłód przywraca mi przytomność. Liczę amunicję, mam jeszcze pięć sztuk, czyli dwa naboje zgubiłem gdzieś. Teraz już widać dość dobrze. Z lewej strony widzę dwie postacie. To żołnierze nasi, więc krzyczę i przyzywam ich ręką do siebie. Zaczynają iść z ukosa na rzekę. Słychać teraz już przed nami ujadanie karabinu maszynowego.
Rozróżniam że to Niemcy strzelają. Teraz łączę się z dwoma żołnierzami, są z naszego batalionu z drugiej kompanii. Siadamy i dzielimy się swoimi wiadomościami. Mówią że druga i trzecia kompanie poniosły niewielkie straty. Pytam się gdzie reszta ludzi, a oni mówią że pogubili się całkowicie. Przeważnie pozostali po drodze spać gdzie kto upadł.
Zastanawiamy się jak iść dalej, gdyż z przodu stale słychać terkot l.k.m. Z lewej strony widać dokładnie, jak drogą oddaloną od nas o jakieś dwa kilometry lub więcej idzie pospiesznie nasze wojsko, oraz jadą wozy.
Nie dołączamy do nich dlatego że znów możemy się dostać w jakąś awanturę a mamy już dość, dość ponad granice ludzkiej wytrzymałości. Najbezpieczniej jest koło rzeki, gdyż w zaroślach łatwo się schować. Dochodzimy do Dunajca i idziemy z biegiem rzeki. Strzały się stale przybliżają w miarę jak drogi ubywa. I tak zbliżamy się do drogi którą posuwają się nasze oddziały. Widzimy, że stają. Niektórzy zawracają. Jakiś popłoch i zamieszanie Wnioskuję łatwo że tam musi być most, ale jest chyba pod ostrzałem Niemców.
Naradzamy się w trójkę co robić. Ja mówię, że niewielu Niemców tam się znajduje, gdyż słychać jakby dwa karabiny maszynowe. Uzgadniamy, że dalsze błądzenie nie da nic dobrego i trzeba się przedostać za Dunajec. Zrobić to możemy jedynie razem z wojskiem. Zastanawiamy się dlaczego nasi nie załatwią tych drani Niemców żeby mieć wolną drogę. Ale rozwiązanie przychodzi samo, bowiem cięgnie w naszą stronę dwóch żołnierzy naszych i mówią nam: uciekajcie, bo tu zaraz są dwa karabiny maszynowe niemieckie i biją na bród na Dunajcu, którym przedostają się nasze furmanki i piechota. Są i działa nasze, cała ta strona wojskiem zatłoczona ale nie mogą przedostać się pod ogniem.
Straszne się mi to wszystko wydało.

fragment wspomnień za: www.odkrywca.pl

Copyright © 2024 Parafia w Trzemeśni